• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Zombie, jarmuż i kawa. Recenzja filmu "Truposze nie umierają"

Tomasz Zacharczuk
26 lipca 2019 (artykuł sprzed 4 lat) 

Drepczącym pokracznym krokiem zombiakom Jarmuscha może i brakuje dynamiki, lecz nie sposób odmówić im zaciekłości i konsekwencji, gdy nadchodzi moment bezpośredniej konfrontacji z potencjalną ofiarą. Reżyser "Truposzy..." już tak bezkompromisowy i zdeterminowany w zaskakiwaniu widza nie jest. Jego najnowsze dzieło, choć udekorowane na marginesie kilkoma autorskimi komentarzami, wydaje się zbyt oczywiste, nieznośnie deklaratywne, dość wtórne, a przez to po prostu zbędne.



"Toksyczny" Księżyc, odwierty na biegunach, zaburzona oś Ziemi - nawarstwiające się zjawiska, sprokurowane oczywiście bezmyślną działalnością człowieka, doprowadzają do anomalii w przyrodzie i wybudzenia umarłych, którzy po wygramoleniu się na powierzchnię marzą jedynie o świeżym mięsie i... ulubionych za życia używkach. Ukołysane małomiasteczkowym marazmem Centerville przeżywa oblężenie zombie, którym w policyjnych mundurach czoła stawiają Bill Murray i Adam Driver. Lokalnej apokalipsie z niezmąconym spokojem przygląda się jedynie wcinający borówki i przebrany za leśnego pustelnika Tom Waits.

Wybitny intelektualista i artystyczny kloszard współczesnego kina, Jim Jarmusch, sięgnął więc po filmowy motyw niemal równie zużyty, co zdekompletowane ciała wygłodniałych zombiaków. Bazując na jego dotychczasowej twórczości, jedyne, co wydawało się pewne to to, że nie będziemy mieli do czynienia z ani z klasycznym horrorem, ani z rozrechotaną komedią. Przeszło półtoragodzinna zabawa w chowanego z umarlakami utwierdza jednak w przekonaniu, że nawet sam reżyser niespecjalnie miał pomysł na to, jak kreatywnie połączyć hołdującą filmowym klasykom rozrywkę kategorii B z dosadnym i aktualnym komentarzem współczesnych wydarzeń i trendów.

Ronnie Peterson (Adam Driver) i Cliff Robertson (Bill Murray) są stróżami prawa w sennym miasteczku Centerville, w którym zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Psujące się zegarki, przedłużające się dni, dziwne zjawiska atmosferyczne - wszystko zapowiada nadchodzącą apokalipsę spod znaku zombie. Ronnie Peterson (Adam Driver) i Cliff Robertson (Bill Murray) są stróżami prawa w sennym miasteczku Centerville, w którym zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Psujące się zegarki, przedłużające się dni, dziwne zjawiska atmosferyczne - wszystko zapowiada nadchodzącą apokalipsę spod znaku zombie.
Symbolika odrętwiałego, podążającego instynktownie za własnymi potrzebami człowieka wydaje się aż nadto oczywista. Lubujący się w wysmakowanych alegoriach i metaforach Jarmusch, tym razem meritum podsuwa nam niemal pod nos, rezygnuje z zabawy z widzem w intelektualnego berka, a końcowe postulaty wystrzeliwuje wprost w twarz, jak Bill Murray z dubeltówki w oślizgłą głowę zombiaka. Kontekst polityczny można wyczytać z napisu na czapeczce Steva'a Buscemiego, manifest popkulturowy ze śmiałej sceny z Seleną Gomez, a przynajmniej z czymś, co do odgrywanej przez nią postaci należało.

Wygląda więc tak, jakby Jarmuschowi zabrakło zarówno cierpliwości, jak i świeżości artystycznej. Jak gdyby tym razem wszystko chciał wykrzyczeć widzowi prosto w twarz. I nawet porządkujący fakty i objawiający prawdy oczywiste, niczym Morgan Freeman, zaszyty w lesie Tom Waits ze swym deklaratywnym monologiem brzmi nachalnie. A to tylko jeden z wielu przykładów na wtórność scenariusza bazującego na obserwacjach, którymi nie da się po prostu uświadomionego widza ani zaskoczyć, ani skłonić do refleksji. Nieuświadomieni tymczasem kina Jarmuscha nie znają i nie poznają. Nawet kuszeni komediową zombie-jatką.

Charakterystyczny filmowy język Jarmuscha, liczne nawiązania do klasyki kina grozy i klasy B czy wybiórczy humor to największe zalety "Truposzy...". Filmu, który w karierze cenionego reżysera będzie raczej odgrywał rolę ciekawostki niż dzieła stawianego na równi choćby z "Kawą i papierosami", "Ghost Dog" czy "Broken Flowers". Charakterystyczny filmowy język Jarmuscha, liczne nawiązania do klasyki kina grozy i klasy B czy wybiórczy humor to największe zalety "Truposzy...". Filmu, który w karierze cenionego reżysera będzie raczej odgrywał rolę ciekawostki niż dzieła stawianego na równi choćby z "Kawą i papierosami", "Ghost Dog" czy "Broken Flowers".
Na płaszczyźnie gatunkowej Jarmusch również dość leniwie porusza się według wytycznych utrwalonych w setkach, jeśli nie tysiącach podobnych filmów. Zombiaki są nieskoordynowane, ale agresywne; zombiaka można się pozbyć celując w głowę; zombiaki najgroźniejsze są w grupie; przed zombiakami nie warto się barykadować, bo lepiej być w ciągłym ruchu. Jedynym odświeżonym nieco konceptem jest uzależnienie umarłych od używek i nawyków, jakie dominowały podczas poprzedniego życia. Stąd parcie niektórych zombie na czajnik z kawą, xanax, dostęp do wi-fi czy tani substytut chardonnay. Momentami rzeczywiście można się uśmiechnąć.

Zabawa może być odrobinę lepsza, jeśli podobnie jak Jarmusch, fascynujemy się kinem. Reżyser "Truposzy..." gatunkową konwencję filmów o zombie wyciska niczym cytrynę, z szacunkiem wyciąga dłoń w kierunku George'a Romero (autor "Nocy żywych trupów" i "Świtu żywych trupów"), a nawet kilka razy raczy widza drobnymi odniesieniami do własnej twórczości. I zazwyczaj to się sprawdza. W przeciwieństwie do humoru opartego na autotematyzmie, który wklejony zostaje niejako na siłę i zupełnie niemal nie współgra z fabułą.

Złośliwi mogliby wytknąć, że Jarmusch kolejny raz kręci film głównie dla siebie i swojej żelaznej drużyny. Sportowa zasada głosząca, iż zwycięskiego składu się nie zmienia, to jednak domena nie tylko tego reżysera. Zazwyczaj w przypadku Jarmuscha aktorski przepis na danie główne w znacznej mierze decydował o smaku. W "Truposzach..." role są jednak zbyt słabo doprawione, a ich odtwórcy przypominają bohaterów zaatakowanych nie przez zombie, a wampiry, które wyssały z nich niemal całą energię i emocjonalne zaangażowanie. I tyczy się to nawet doskonałej Tildy Swinton i jej szkockiego akcentu. Pasującego zresztą do filmu jak ugotowany brokuł do jadłospisu zombiaka.

Jarmusch po raz kolejny zebrał na planie sprawdzoną ekipę. Poza Billem Murrayem, Tildą Swinton, Tomem Waitsem czy Stevem Buscemim, na ekranie oglądamy też muzyka Iggy'ego Popa, który jako zombie pragnie nie tylko świeżego mięsa, ale i... kawy. Jarmusch po raz kolejny zebrał na planie sprawdzoną ekipę. Poza Billem Murrayem, Tildą Swinton, Tomem Waitsem czy Stevem Buscemim, na ekranie oglądamy też muzyka Iggy'ego Popa, który jako zombie pragnie nie tylko świeżego mięsa, ale i... kawy.
Używając kolejnej kulinarnej metafory - jarmuż ze świeżym mięsem w tym przypadku nie powala ani prezentacją, ani smakiem. Jarmuschowi znacznie bardziej sprzyja towarzystwo dekadenckich wampirów ("Tylko kochankowie przeżyją") niż rozwydrzonych zombie. Jeden z największych poetów współczesnego kina, co z sukcesem udowodnił jeszcze niedawno w "Patersonie", nie powinien unikalnego stylu zanieczyszczać tak kompromisowymi i spłyconymi pomysłami. To nie znaczy oczywiście, że "Truposzy..." należy wrzucić do grobu i nigdy nie pozwolić im wyjść na powierzchnię. To kino dedykowane jednak tylko zagorzałym fanom Jarmuscha. Pozostali powinni szczelnie zabarykadować się przed wygłodniałym Iggym Popem.

OCENA: 5/10

Film

6.1
11 ocen

Truposze nie umierają (7 opinii)

(7 opinii)
horror

Opinie (20) 6 zablokowanych

  • (1)

    ...a dla mnie bomba i erudycyjna uczta.

    • 1 1

    • kill the head,

      ale to wszystko i tak źle się skończy......:)))))

      • 0 0

2

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Kina

Wydarzenia

Art Beats | Tycjan: Imperium barw - Wielka Sztuka w Kinie | Kino Kameralne Cafe

27 zł
impreza filmowa, projekcje filmowe

Kino Seniora w Kameralnym

12 zł
impreza filmowa, projekcje filmowe

7. Dni Krytyki Filmowej w Gdyni

24 zł
impreza filmowa, festiwal filmowy, przegląd