"Mi casa es su casa" - wita nas w progu Pedro Almodovar, częstuje drinkiem, pozwala wygodnie rozsiąść się w fotelu i zanurzyć w sentymentalnej opowieści o beztroskim dzieciństwie, artystycznej wolności i goryczy przemijania. "Ból i blask" rzeczywiście przypomina wizytę w domu hiszpańskiego mistrza, po którym oprowadza nas grający prawdopodobnie rolę życia Antonio Banderas. Wysoce estetyczne, melancholijne, ale i podszyte subtelnym humorem kino, którym czołowy europejski reżyser udowadnia, że starzeje się z wielką klasą.
Jeśli kinem zajmujesz się od niemal 50 lat, w domowej gablocie pielęgnujesz kilkadziesiąt filmowych nagród, w tym dwa Oscary, a twoim nazwiskiem opatrzony jest każdy festiwal, na którym się pojawisz, nie musisz już nic nikomu udowadniać, a kamerę możesz potraktować, na przykład, jak przenośny konfesjonał. Dokładnie z takiego założenia wyszedł Pedro Almodovar. Dobijający 70-tki reżyser w postaci filmowego Salvadora z "Bólu i blasku" zamknął cząstkę własnej duszy i poddał się artystycznej refleksji. Nie jest już tak buńczuczny, przenikliwy, krzykliwy. Wciąż jednak potrafi oczarować wizualną perfekcją i nasączyć obraz paletą różnobarwnych emocji.
Filmowym alter-ego Almodovara w jego najnowszej produkcji jest Salvador Mello (Antonio Banderas), ceniony i utytułowany reżyser pogrążony w artystycznym kryzysie i nękany nie tylko egzystencjalnym bólem. Walczący z tuzinem fizycznych schorzeń, których objawy tłumi przeciwbólowymi proszkami i antydepresantami, większość czasu spędza w schludnym mieszkaniu w towarzystwie ulubionych obrazów. Za dnia doskwierają mu naprzemiennie bóle kręgosłupa i migrena, nocami odpocząć nie pozwalają wspomnienia. Salvador sięga więc po ciężką amunicję - w oparach wypalanej heroiny po omacku błądzi po zakamarkach przeszłości i jednocześnie zabija fizyczny ból. Choć jest to złudne i krótkotrwałe ukojenie.
Prowadzony przez Almodovara, przygarbiony i zdrętwiały od bólu Banderas wygląda jak podręcznikowy archetyp wypalonego fizycznie i psychicznie geniusza, w którym samotność oraz wszechobecne zmęczenie żerują na resztkach reżyserskiego talentu. Postać Salvadora skrywa jednak także ból o bardziej uniwersalnym wymiarze - ból przemijania, gasnącej z każdym dniem użyteczności i emocjonalnej pustki. I nie ma co się łudzić - we współczesnym świecie nie kępki siwych włosów ani przeterminowany pesel są oznaką intelektualnej czy cielesnej starości. W żywocie Salvadora zawiera się być może przestroga przed nadmierną eksploatacją - zarówno fizyczną, zawodową, jak i emocjonalną.
Narracyjną dominantą jest jednak w "Bólu i blasku" autobiograficzna podróż, jaką odbywa Almodovar, czerpiący garściami z własnego życiorysu i dotychczasowej filmografii. Kino odgrywa tu zresztą naczelną rolę, a miłość do X Muzy Hiszpan traktuje jak deskę ratunkową. Nawet, jeśli chwilę wcześniej ciążyła mu jak kamień zawiązany u szyi i ciągnęła w odmęty świadomości. Skomplikowaną zależność pomiędzy sztuką a artystą znakomicie podkreśla krótki dialog pomiędzy Salvadorem a lekarzem - na pytanie doktora "Co piszesz? Komedię czy dramat?", reżyser odpowiada "Nigdy nie wiadomo...". Nic nie jest do końca określone - dodaje już szeptem Almodovar.
Rolę życia prawdopodobnie gra Antonio Banderas, który zresztą podobnie jak występująca w filmie Penelope Cruz, wypłynął na szerokie filmowe wody pod banderą Almodovara właśnie. Po kilkudziesięciu latach odwdzięczył się mistrzowi fenomenalną aktorską kreacją, której minimalizm, oszczędność a zarazem emocjonalna głębia powalają na kolana. Nagroda dla najlepszego aktora na festiwalu w Cannes otwiera drogę do kolejnych filmowych wyróżnień, których zwieńczeniem może być przyszłoroczny Oscar. I każdy gram tej statuetki wydaje się być zasłużonym wyróżnieniem dla Banderasa.
OCENA: 8/10
Film

Ból i blask (24 opinie)
- produkcja
- Hiszpania
- premiera
-
30 sierpnia 2019
- czas trwania
- 1 godz. 53 min.