Recenzja filmu "Bad Boys: Ride or Die". Oni wciąż to mają
Cała seria "Bad Boys" jest równie nieskomplikowana, co utwór Inner Circle, który pojawia się (w różnych aranżacjach) w każdej części opowiadającej o przygodach policyjnego duetu Lowrey/Burnett. Za chwytliwy refren w tych filmach można uznać umiejętne połączenie humoru i akcji. W "Ride or Die" ten przebojowy mix brzmi już jak melodia ze zdartej płyty, ale wciąż wpada w ucho i - mówiąc potocznie - buja. Czwarta odsłona cyklu to niestety przeważnie przegadana i mało śmieszna komedia, ale też solidne i niezwykle efektowne kino sensacyjne, pod którym obiema rękoma mógłby podpisać się sam Michael Bay.
Hasło "Ride or die" zdecydowanej większości kinomanów kojarzy się bardziej z serią "Szybcy i wściekli" aniżeli z cyklem policyjnych "akcyjniaków", których fabuła osadzona jest w upalnym Miami. Obie te filmowe franczyzy ewoluowały w podobny sposób. "Fast & Furious" z dość kameralnego (w porównaniu do kolejnych części) filmu o ulicznych wyścigach skręcił w stronę monumentalnych widowisk opowiadających o ratowaniu świata.
KINO A może kino? Sprawdź aktualny repertuar
Dwie pierwsze części "Bad Boys" trudno określić jako kameralne, bo samo to słowo jest zaprzeczeniem reżyserskiej filozofii maniaka ekranowej rozróby, czyli Michaela Baya. Były to jednak filmy restrykcyjnie utrzymane w klimacie kina kumpelskiego (Amerykanie mają na to lepsze określenie - buddy movies), w którym bardziej od rozmachu liczy się chemia pomiędzy postaciami i humor połączony z akcją. O jakimkolwiek ratowaniu świata też nie było mowy, bo głównym bohaterom przede wszystkim zależało na ratowaniu własnych tyłków.
Nakręcony po 17 latach od premiery "dwójki" "Bad Boys For Life" z 2020 roku trochę już te akcenty poprzekładał. W centrum uwagi nadal była para charyzmatycznych gliniarzy, ale nowi twórcy dorzucili Burnettowi i Lowrey'emu więcej sprzętu, wrogów, sprzymierzeńców, misji i niestety też więcej dialogów, które były akurat najsłabszym elementem "trójki". "Czwórka" pozlepiana jest z tych samych składników. Takie są już wymogi serii, która zalicza szumny powrót po latach. Ma być głośniej, więcej, szybciej, mocniej, ale jednocześnie z odpowiednią dozą sentymentu.
Policjanci z Miami znów ruszają w miasto
"Ride or Die" jest syntezą wszystkich poprzednich części cyklu. Z jednej strony to cieszy, bo w "czwórce" odwołań do dwóch pierwszych filmów jest znacznie więcej, niż miało to miejsce cztery lata temu. Z drugiej zaś, widz niezaznajomiony z poprzednimi odsłonami serii może się dość szybko pogubić i nie nadążyć za fabułą, która zahacza o wiele wątków z przeszłości Mike'a Lowrey'ego (Will Smith) i Marcusa Burnetta (Martin Lawrence). Tym razem panowie muszą oczyścić dobre imię dawnego przełożonego, którego po śmierci oskarżono o współpracę z narkotykowym kartelem i przyjmowanie gigantycznych łapówek.
Generalnie pomysł na nowych "Bad Boys" wydaje się całkiem spójny i zgrabnie łączy wątki ze wszystkich poprzednich części. Tyle tylko że jest to scenariusz do bólu sztampowy i schematyczny, który nie oferuje widzom wiele okazji na to, by się czymś zaskoczyć. Policyjnego "kreta" da się namierzyć w kilka minut, rozwój akcji i samych postaci też jest dość oczywisty, łącznie z pomysłem na odkupienie win nieślubnego syna Mike'a, który nieźle namieszał w poprzedniej części. Problem? Niekoniecznie. Przecież wcześniejszym filmom z tego cyklu też trudno było przypisać jakąś odkrywczość i świeżość. Na ich sukces zapracowały zupełnie inne argumenty.
Komedia, która mało śmieszy ...
Tym kluczowym czynnikiem w przypadku "Bad Boys" była i nadal jest oczywiście obsada, czyli Will Smith i Martin Lawrence. Ich postaciom daleko do wizerunku "złych chłopaków", bo są to już dość zaawansowani wiekowo mężczyźni. Jeden jest przecież dziadkiem, który ma kłopoty z nadwagą i sercem. Drugi właśnie się ożenił, a w przypływie odpowiedzialności za bliskich nagle dostaje regularnych ataków paniki. Nowe okoliczności i życiowe sytuacje, w których znaleźli się obaj bohaterowie, stanowią dla twórców "Ride or Die" zasobne źródełko żartów. Tyle że scenarzyści nie za bardzo chyba wiedzą jak z tego potencjału korzystać.
Najlepiej widać to na przykładzie Martina Lawrence'a. Już w poprzedniej części nazbyt często naśmiewano się z kondycji fizycznej i obżarstwa Burnetta. W "czwórce" tę postać spłycono już totalnie do poziomu uganiającego się za hot dogami i słodyczami łasucha oraz "odklejeńca" paplającego bez ładu i składu o bratnich duszach. W takim nadmiarze żarty stają się po prostu monotematyczne i nudne. Oczywiście w duecie ze Smithem Lawrence zawsze grał trochę fajtłapowatego komedianta, ale był na równi ze swoim ekranowym partnerem. W "Ride or Die" Lawrence przypomina już własną parodię, maskotkę Smitha albo stand-upera, który pomimo tego, że dawno wyprztykał się z najlepszych dowcipów, wraca po latach na scenę i stara się na siłę wszystkich przekonać, że nadal jest zabawny.
Żeby było jasne - wciąż jest. Ale głównie wtedy, gdy "rzuci" pojedynczymi tekstami lub zaprezentuje jakąś śmieszną minę. Nie tylko w jego przypadku, ale w kontekście całego filmu sprawdza się właściwie ta sama reguła: im mniej dialogów i monologów, tym śmieszniej. Gdy tylko Burnett i Lowrey zaczynają się wdawać w dyskusję, robi się nudno, drętwo, a czasami dziwacznie czy nawet krępująco. To humor sytuacyjny działa w "Ride or Die" najlepiej. Ot choćby wtedy, gdy w jednej ze scen widzom przypomni się słynny oscarowy "liść" zaserwowany przez Smitha Chrisowi Rockowi. Albo wtedy, gdy drobny epizod zagra... Michael Bay. Takie niuanse najbardziej śmieszą, reszta - niekoniecznie.
... ale kino akcji, które wciąż ekscytuje
Na szczęście nie ma w czwartych "Bad Boys" podobnych problemów z akcją. Reżyserski duet Adil El Arbi/ Bilall Fallah od początku serwuje dynamiczne i żwawe tempo, które nie pozostawia wiele miejsca na nudę. Efekty specjalne prezentują się nienagannie i bazują na sprawnym połączeniu technologii z tradycyjną pirotechniką. Do tego wszystkiego w pakiecie dostajemy jeszcze całkiem sporo niezłej choreografii walk i liczne eksperymenty ze zmianą perspektywy kamery. Co prawda podążanie obrazu za lufą karabinu przypomina już bardziej grę komputerową niż film, ale trzeba przyznać, że takie wizualne ozdobniki są niezwykle efekciarskie. Bo sama seria od jej początku była przecież efekciarska i luźno traktowała zasady zarówno logiki, jak i fizyki.
W starym dobrym stylu największe fajerwerki odpalono na koniec. Finałowa sekwencja to już rozpustna ekranowa demolka, na dodatek zaplanowana w ciekawej lokalizacji i poprowadzona wedle żelaznych reguł kina sensacyjnego rodem z lat 90. Tego można było i należało się spodziewać. Ten element filmowego rzemiosła twórcy "Ride or Die" dowieźli w całości. Szkoda, że po drodze dorzucili jeszcze na pakę mnóstwo "sucharów" i jałowych dialogów, ale to już należy potraktować jako ryzyko wkalkulowane w cenę niezłej rozrywki bez wygórowanych ambicji. Za to ze sporą frajdą. Bo choć lata mijają, a "złe chłopaki" stali się już bardziej "poddenerwowanymi panami", to wciąż potrafią się bawić. I przy okazji bawić innych.
Film
Opinie wybrane
-
2024-06-08 12:14
Martin Lawrence się już gruby zrobił, Will Smith cały czas bez zmian
Ale prawdę mówiąc jak zawsze najlepsza jest pierwsza część, reszta już naciągana
- 23 0
-
2024-06-08 10:24
(5)
Will Smith,jak on to robi że się nie starzeje?Ale seria i film fajne,akcja dobra,w sumie to dobra komedia.
- 18 4
-
2024-06-10 05:56
Dobra to była pierwsza część w 1995r
Teraz to jest taki sam poziom jak minionki.
- 0 0
-
2024-06-09 02:20
Hhh
Jak ibisz
- 1 0
-
2024-06-08 14:04
(1)
Dobre odzywianie,brak miecha,duzo wody i slonca.To takie proste.
- 3 2
-
2024-06-08 14:23
Dobre odzywianie to znaczy?co
- 1 0
-
2024-06-08 13:07
Proste
Chodzi do tego samego chirurga plastycznego co Krzysztof Ibicz.
- 12 0
-
2024-06-08 18:44
Kolejny kotlet odgrzewany w sosie
politycznej poprawności, dawajcie coś z Chin czy Indii.
- 6 1
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.