"Ja jestem burzą" - z charakterystyczną nonszalancją w głosie deklaruje na początku filmu Ethan Hunt i można mu wierzyć na słowo. Specjalista od misji niemożliwych w szóstej odsłonie serii ściąga na widzów potężną nawałnicę kaskaderskich popisów, karkołomnych pościgów i akrobatycznych bijatyk. Fanom widowiskowych "akcyjniaków" napędzanych wylewającą się z ekranu adrenaliną w te wakacje nic lepszego już się nie przydarzy.
Podtrzymywanie przy życiu filmowej serii zapoczątkowanej w 1996 roku z całą pewnością zasługuje na miano tytułowej misji niemożliwej. Mamy bowiem do czynienia z prawdziwym kinowym fenomenem opartym właściwie na jednym aktorze, jednym motywie muzycznym i jednej naczelnej zasadzie, która praktycznie ogranicza się do braku zasad. A już na pewno tych logicznych. "Fallout" stanowi dowód na to, że po przeszło 20 latach wciąż widza można zaskoczyć, a symbolem kondycji, w jakiej znajduje się obecnie seria niech będzie dobijający sześćdziesiątki Tom Cruise hasający po londyńskich wieżowcach, rozbijający w powietrzu śmigłowce i ... walczący z błyskawicami.
Poza odtwórcą głównej roli nie zmienia się jeszcze jedno: "Mission Impossible" funkcjonuje z dala od filmowego artyzmu, scenariuszowej logiki i ambitnej fabuły. Tu, podobnie jak w sportach ekstremalnych, liczy się styl, prędkość i poziom trudności prezentowanych trików. W tej kategorii twórcom szóstej części "M:I" należy się złoty medal i burza oklasków za to, że doskonale wiedzą, czego oczekują od Ethana Hunta jego zwolennicy. "Fallout" jest ponad dwugodzinnym filmowym Rajdem Dakar, podczas którego będziemy łapać się wszystkiego, co znajdzie się pod ręką, byle tylko nie wypaść z rozpędzonej terenówki.
W fabularne zawiłości zagłębiać się nie warto, bo do luźno pozszywanego scenariusza w przypadku "Mission Impossible" zdążyliśmy się już przyzwyczaić. W "Fallout" historia oczywiście wciąż jest dość pretensjonalna, ale zarazem całkiem spójna i naszpikowana tyloma zwrotami akcji, że z dużym luzem można przymknąć oko na stek mniejszych bądź większych bzdur. Nawet zdawkowych dialogów słucha się z nieskrępowaną przyjemnością, ale to już znaczna zasługa świetnie dysponowanych aktorów.
Reżyser Christopher McQuarrie, odpowiedzialny także za poprzednią część, zarówno na papierze, jak i później na planie zdjęciowym doskonale wiedział, jakiego wsparcia potrzebuje Tom Cruise. Mocno rozbudowana w "Rogue Nation" postać Benjiego okazała się strzałem w dziesiątkę, pozostało więc utrzymać Simona Pegga w dobrej formie i znaleźć mu odpowiednie miejsce w scenariuszu. Udało się bez szkodliwych skutków ubocznych. Zdecydowanie na plus ocenić również trzeba powrót Vinga Rhamesa, którego śladowa obecność w poprzedniej części wyraźnie doskwierała. Bez poczucia humoru i niskiego basu Luthera Stickella trudno sobie wyobrazić "M:I".
Aktorskiej formie dorównuje kunszt Christophera McQuarriego, który objął bardzo prostą, acz niezwykle skuteczną strategię. Ilość zwrotów akcji, pościgów i pojedynków przypomina huczną serię wystrzeliwaną z karabinu automatycznego. Reżyser jedynie chwilowe przestoje wykorzystuje na zmianę magazynka, ewentualnie sięga po jeszcze większy kaliber. I co ważne, wcale nie faszeruje widza komputerowymi efektami. "Fallout" to popisowa rewia zapomnianych już nieco kaskaderów, którzy wyczyniają prawdziwe cuda, a te z kolei świetnie potrafią utrwalić w filmie spece od zdjęć i montażu.
Rezygnacja z CGI, długie ujęcia i wykorzystane w przemyślany sposób plenery, m.in. Paryża, Londynu czy Nowej Zelandii i Norwegii, powodują, że sceny akcji na długo pozostają w pamięci, a przede wszystkim imponują realizmem. Jak choćby znakomicie poprowadzona i nakręcona bijatyka w paryskim Grand Palais, fenomenalne starcie śmigłowców rodem z kina wojennego czy jeden z najlepiej zmontowanych samochodowych pościgów w ostatniej dekadzie światowego kina. McQuarrie nadał filmowi niemal szaleńcze tempo, ale zarazem nie pogubił w tej wyszukanej ekwilibrystyce, pokazując kolegom po fachu, jak powinno kręcić się współczesne kino akcji pozbawione wygórowanych ambicji. A te często zbyt mocno zniekształcają prostą przecież, ale jakże uwielbianą przez widzów konwencję.
"Fallout" w cuglach wygrywa tegoroczny sezon wakacyjny i udowadnia, że zarówno w kinie sensacyjnym, jak i w całej serii istnieje jeszcze spory potencjał, którym można widza zaskoczyć i spełnić jego oczekiwania. Niemożliwe przestanie być możliwe chyba dopiero wówczas, gdy Tom Cruise zacznie spacerować z balkonikiem. Do tego jednak długa jeszcze droga, więc trzeba nastawić się na kolejne demolki z udziałem Ethana Hunta. Jeśli w takim stylu jak w "Fallout", to bardzo proszę.
OCENA: 8/10
Film

Mission: Impossible - Fallout (9 opinii)
- produkcja
- USA
- gatunek
- Sensacyjny
- premiera
-
10 sierpnia 2018