Nowe szaty króla. Recenzja filmu "Król Artur: Legenda miecza"
Po Sherlocku Holmesie wirtuoz kina akcji bierze na warsztat kolejną brytyjską ikonę popkultury i zrywa jednocześnie z filmową tradycją opowieści o rycerzach Camelotu. Guy Ritchie zamaszystym ruchem i charakterystyczną kreską na nowo szkicuje portret legendy. Nawet jeśli momentami przypomina to chaotyczne kreślenie bohomazów, to ciężko oderwać wzrok od nasączonego dynamiką i niezobowiązującym luzem dzieła.
Kilkadziesiąt filmowych aranżacji przygód Króla Artura to zdaje się wystarczający dorobek w historii kinematografii, aby postaci legendarnego celtyckiego władcy przyjrzeć się z niemal każdej możliwej perspektywy. Toteż specjalista od nietuzinkowych retuszów podania arturiańskie traktuje z wyraźnym przymrużeniem oka, snując własną wizję opowieści o Excaliburze i jego prawowitym właścicielu. Fani Guya Ritchiego znajdą tu wszystko to, za co można twórcę "Przekrętu" i "Porachunków" pokochać lub znienawidzić.
Autorskich ozdobników znajdziemy aż nadto. Wypieszczone i dystyngowane pojedynki na miecze zastępuje frywolna bijatyka na pięści, konne szarże ustępują miejsca karkołomnym pościgom z parkourowym zacięciem, zaś bohaterowie zamiast kwiecistą, szlachetną mową posługują się raczej ulicznym slangiem i dosadnym humorem. Nawet dostojny patos rodem z Camelotu niknie w oparach zatęchłego i klaustrofobicznego Londinium. Wszystkie efektowne zagrywki z "Sherlocka Holmesa" znajdują zatem zastosowanie tuż pod wrotami filmowego zamczyska.
Liftingowi poddano także samą opowieść o królu Arturze. Ritchie odrzuca w kąt rycerskie peany o bohaterskich pojedynkach i poszukiwaniach Graala. Bardziej interesuje go Artur (Charlie Hunnam) jako człowiek ze skomplikowaną historią rodzinną, zagubionym przeznaczeniem i wolą walki, jaką musi w sobie odnaleźć, by stawić czoła stryjowi, Vortigernowi (Jude Law). Despotyczny władca Camelotu przed laty w wyniku spisku obalił z tronu brata, Uthera Pendragona (Eric Bana) i sprzymierzył się nieczystymi siłami. Wykazał się jednak przy tym dość znaczną niefrasobliwością, pozwalając uciec kilkuletniemu wówczas Arturowi. Gdy prawowity następca tronu przypadkowo dowiaduje się o swoim przeznaczeniu, z pomocą dawnych towarzyszy ojca i wsparciem tajemniczej czarodziejki wyrusza po koronę Camelotu.
Tytułowy bohater zupełnie nie przypomina honorowego i roztropnego obrońcy uciśnionego ludu. Muskulaturą bliżej mu do rzymskiego gladiatora, sposobem bycia do ulicznego zawadiaki, charakterem do narwanego i pogubionego w osądach młokosa. Oczywiście wydatna w tym zasługa Ritchiego, który uwielbia wręcz zabawę konwencją, również w zakresie konstrukcji postaci (patrz wspomniany Sherlock Holmes). Filmowy Artur z nieskrywaną satysfakcją da komuś po gębie, pośle ciętą ripostę, wyśmieje rycerski kodeks, ale kiedy trzeba, z godnością i skupieniem chwyci za Excalibur, budząc w sobie takiego króla, którego doskonale znamy z poprzednich filmowych adaptacji.
Charakterystycznej dla brytyjskiego reżysera fantazji nie brakuje również w sposobie przedstawiania ekranowych wydarzeń. "Legenda miecza" to widowisko z obłędnym wręcz tempem akcji, poszatkowanymi kadrami, dynamicznym montażem i wklejonymi czasami nawet na siłę retrospekcjami. Autorską wizytówką stylu Ritchiego jest choćby dwuminutowa, teledyskowa wręcz sekwencja, podczas której poznajemy losy dorastającego Artura i coraz wygodniej rozsiadającego się na tronie Vortigerna. Przyglądanie się poczynaniom bohaterów bardzo często przypomina szaloną podróż kolejką górską, pełną spowolnionych podjazdów i ekstremalnie szybkich zjazdów. Jeżeli mieliśmy już okazję wsiąść do kolejki z napisem "Ritchie" głowy nie powinno nam urwać. W przeciwnym razie warto mocno trzymać się barierek.
Granica pomiędzy umiarem a nadmiarem w przypadku wielu reżyserów, w tym Guya Ritchiego, jest szczególnie cienka, a jej permanentne przekraczanie wyraźnie widać w "Legendzie miecza". Dynamiczna i wielopłaszczyznowo ukazana akcja zakrywa ciekawie rozpoczętą opowieść o nauce dorastania i poszukiwania własnej tożsamości. Często zamiast efektownie robi się efekciarsko, retrospektywy i zwolnienia notorycznie są nadużywane, a sceny walk podkręcone do takich obrotów, że naprawdę ciężko dotrzymać kroku bohaterom. Szkoda również, że lwią część filmu pochłonęła technologia CGI, która przede wszystkim w finałowej scenie przypomina trailer komputerowej gry.
Sztuczności na szczęście unikają świetnie wpasowani w swoje role aktorzy. Charlie Hunnam, któremu niejednokrotnie brakuje porządnej linijki tekstu, nadrabia postaciowe luki charyzmą i artystyczną swobodą. Przekonuje zarówno jako uliczny cwaniaczek, jak i namaszczony przez lud dziedzic tronu, któremu nie przystoi już wymachiwać pięścią, mając w ręku tak potężną broń.
Po drugiej stronie zamkowego muru stoi znakomity Jude Law, który kapitalnie odnajduje się w roli czarnego charakteru, podszytego na dodatek tragizmem swojej sytuacji i wyborów, których konsekwencjom musi stawić czoła. Bez zarzutu prezentują się stały bywalec drugiego planu Djimon Hounsou i znany z "Gry o tron" Aidan Gillen, ciekawie w roli czarodziejki wypada Astrid Berges-Frisbey, a smakowitym bonusem jest drobny epizod z udziałem byłego gwiazdora angielskiego futbolu.
W natłoku wizualnych popisówek nie wystarczyło już Ritchiemu miejsca na zadowalające pospinanie wielu wątków, które finalnie mocno spłycono. Postać głównego bohatera też niknie pośród komputerowych wariacji. Niektóre sceny i dialogi aż proszą się o dalsze rozwinięcie, w przeciwieństwie do przeładowanych efektów specjalnych. Brakujące elementy da się jednak załatać niezłym aktorstwem, sprawną realizacją, wciągającą historią i fenomenalną, bodaj najlepszą spośród tegorocznych produkcji, ścieżką dźwiękową. Szaleńcze tempo akcji, choć nieraz może nas wyrzucić z siodła w drodze do filmowego Camelotu, sprawi mimo wszystko, że za nowym królem Arturem warto podążać, bo u jego boku nuda nam nie grozi.
OCENA: 7/10
Film
Opinie (26) 6 zablokowanych
-
2017-06-17 22:28
a w ramach poprawności politycznej, (3)
murz... sorry. Afroamerykanie robią za rycerzy :)
- 6 2
-
2017-06-18 18:36
Teraz piszą historię świata na nowo w wydaniu noir
Sami murzyni nie mogą nic ciekawego pokazać, więc zwłaszczają historię białych. Już mają Jezusa czarnego, następny będzie Artur i Henryk VIII.
- 1 0
-
2017-06-22 11:18
(1)
oj w sredniowieczu murzyn byl owszem rzadkoscia ale nie byl nienznay, pojedyncze przypadki sa udukomentowane w historii wiec nic w tym dziwnego, co najwyzej nie utarlo sie to w naszych glowach jako standard ale jednak to mozliwe
- 0 0
-
2017-06-22 11:19
to tak jak Czarnoskóry strzelec "Ali" ktory walczył w powstaniu warszawskim wygooglujcie se, ot ciekawostka a przeciez kto by sie spodziewal czarnoskorego walczacego w postwaniu ;D
- 0 0
-
2017-06-18 09:56
Ale wiecie, że ogólnie ten film zrobił klapę?
Dotąd zarobił tylko nieco ponad 30 mln $, a kosztował (łącznie z promocją) koło 180 mln. Na największym rynku (USA) już zszedł z repertuaru bo nikt go nie oglądał.
No chyba, że resztę tych pieniędzy chcą odrobić w Polsce :)- 7 1
-
2017-06-18 14:39
(1)
Najlepsza "wersja" Króla Artura jaką widziałem .Warto się wybrać ,chyba że ktoś woli tradycyjne opowiastki .
- 1 2
-
2017-06-18 18:37
A ile ich widziałeś?
O grach komputerowych i komiksach nie mówimy.
- 1 1
-
2017-06-18 17:03
(1)
Powiem krótko, warto iść. W skali do 10 daję 8 .
- 3 2
-
2017-06-18 18:38
O gustach się nie dyskutuje.
- 1 1
-
2017-06-20 08:50
Tak jak Sherlocka Holmesa w wykonaniu Guy'a Ritchie uwielbiam tak Król Artur: Legenda Miecza jest do bani !!!! Po obejrzeniu w kinie byłam tak zdegustowana filmem że następnego dnia dla poprawienia humoru obejrzałam Króla Artura z 2004r, w którym główną postać zagrał Clive Owen.
- 1 4
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.